wtorek, 26 listopada 2013

Przystanek: Łikendowy dół...

"Nie ma zbyt wiele czasu by być szczęśliwym.
 Dni przemijają szybko. Życie jest krótkie.
 W księdze naszej przyszłości wpisujemy marzenia,
a jakaś niewidzialna ręka nam je przekreśla.
Nie mamy nawet żadnego wyboru.
Jeżeli nie jesteśmy szczęśliwi dziś, jak potrafimy być nimi jutro?
Wykorzystaj ten dzisiejszy dzień. Obiema rękami obejmij go.
Przyjmij ochoczo, co niesie ze sobą:
światło, powietrze i życie,
jego uśmiech, płacz i cały cud tego dnia.
Wyjdź mu na przeciw."
                  Phil Bosmans

No i legliśmy w łóżku, od tygodnia nie wychylamy nosa poza jego teren... Znacie to, piątek wieczór, stos planów na weekend, spacer, ćwiczenia z ukochaną ciocią czy spotkanie z przyjaciółmi, a tu ktoś puka...?
-Kto tam? 
-Choroba... /cholernie długa choroba.../  
-Znowu, nie ma nas, drzwi zamknięte, klucz zgubiony... 
-Wlazła, nie pytała...
Nie lubię, a wręcz nie cierpię takich dni, gdy choroba ustala plan działania, zresztą chyba nikt nie lubi. A gdy patrzysz na opadające z sił dziecko, krew cię zalewa. Temperatura, gil, paw, a przede wszystkim powikłania, to ostatnio nasi kumple... W poniedziałek biegiem do lekarza – tam słyszę, że panikuję, że wszystko jest dobrze, że gardło czyste, że osłuchowo też cichuteńko, a ten gil to pewnie skutek przewiania, na które tak bardzo wrażliwy jest Binio. A to, że nie sika przez cały dzień i noc, to też nic, na pewno mało pił i po prostu nie miał czym, lekarz zawsze ma wytłumaczenie... Wracam do domu, po drodze zastanawiam się, czy cieszyć się czy płakać, bo niby Binio nie jest chory, ale przecież widzę, że jest bardzo słaby, witamina C raczej nie pomoże. Dodatkowo znów naraziłam kasę NFZ-u na niepotrzebne wydatki. Jak zawsze bardzo skrupulatnie przykładam się do zaleceń lekarskich, zdrowia dziecku to jednak nie przywraca. Jest środa, Monia podpowiada mi, że jest coś takiego jak kroplówka doustna – przy odwodnieniu jak znalazł (po każdej chorobie, a widzę, jak te ostatnio bardzo osłabiają Binia, pytam lekarza o kroplówkę, nigdy – oczywiście – nie trzeba). Lecę do apteki, tam zakupuję cudowny środek, dodatkowo otrzymuję ogrom informacji na temat tego specyfiku i jego działania. Wychodząc, sprawdzam szyld, czy ja na pewno byłam w aptece, bo czuję się, jakbym była u lekarza. Bo na pewno taki zasób wiedzy powinnam wynieść z jego gabinetu. Końcówkę tygodnia spędzam ze strzykawką w ręku, ale nie robię zastrzyków. Regularnie, co kilka godzin, nawet w nocy, kropla po kropli, wciskam Biniowi zakupiony preparat o dość mdłym, słono-jabłkowym smaku. Po jednym dniu widzę poprawę, po kolejnym jeszcze większą, a co najważniejsze, pojawia się regularny sik. A więc kroplówka była potrzebna. Zza rogu wychodzi jednak kolejna zmora... Okazuje się, że jelita się zastały i to, co zalega, bardzo dokucza Biniowi. Bardzo. A już widziałam noc, całą przespaną... I tak oto zaczął się kolejny chorowity tydzień, choć widzę maleńki promyczek słońca w tym całym chorybzdowie. Odwołaliśmy oczywiście wszystkie ćwiczenia wyjazdowe, te w domu odwołujemy cyklicznie. Przed nami jeszcze seria badań, które musimy przejść, dla naszej pewności, że Gabryś wraca do formy. Cóż mogę dodać? Zima idzie, co nas wcale nie cieszy. Może znajdzie się ktoś, kto zabierze nas tam, gdzie przez najbliższe pół roku będzie świecić słońce?
Pozdrawiam, „panikara” 
ps.: Anonimowy – to wpis dla Ciebie. Żeby nie było, że tu, na blogu, ubarwiam nasze życie.

niedziela, 17 listopada 2013

Uroki warszawskiej starówki

Uwielbiamy warszawskie Stare Miasto, spacerki po nim i wszelkie atrakcje z nimi związane – na Starówce zawsze czeka na nas coś fajnego. W każdą środę i czwartek jeździmy tamtędy na zajęcia do Elfa. Uwielbiamy tę trasę nie tylko ze względu na jej urok, ale też przez możliwość dość sprawnego jej pokonania. Chociaż czasem wydaje mi się, że powinien pojawić się tam znak: „uwaga! wzmożony ruch rowerowy i krowi”, przy czym wcale nie mam tu na myśli zwierząt, a raczej „święte krowy”... 
Początek października przywitał nas piękną pogodą. Szkoda było czasu na siedzenie i zajęcia w domu, dlatego podzieliłam się z panią Anią swoim pomysłem. Pomysł przyjęty, następnego dnia umówiłyśmy się na zajęcia na Starówce. 
W środę po zajęciach w Elfie od razu pojechaliśmy w kierunku Starego Miasta, ale kiedy się zatrzymałam i powiedziałam Biniowi, że idziemy na spacer, w jego oczach pojawiły się iskierki – cóż, nasz syn to zdecydowanie „dziecko tlenu”... A poza tym uwielbia zajęcia, szczególnie te wycieczkowe. 
Zabraliśmy z samochodu wszystko, co mogło nam się przydać w trakcie spaceru, ale podstawą były nasze łuskowe buty. Od kilku miesięcy te buty jeżdżą z nami na wszystkie wycieczki – na spacerki, na wyjazdy do rodziców, a nawet w odwiedziny do przyjaciół. W końcu każda chwila jest dobra, by Binio stawał na własnych nogach. 
Ruszyliśmy w kierunku „Zygmunta”. Tam spotkaliśmy pana, który robił ogromne bańki – one zawsze nam się podobały, a ponieważ chcieliśmy im poświęcić więcej czasu, postanowiliśmy zająć się nimi jak będziemy wracać. Niestety, gdy wracaliśmy, pana już nie było – musiał rozprysnąć się razem ze swoimi bańkami. Idąc dalej w kierunku Starego Miasta, na naszej drodze spotkaliśmy rycerza w prawdziwej żelaznej zbroi – bardzo głośno przemieszczał się po starówkowym bruku, czym wzbudził ogromne zainteresowanie Gabrysia. Sam do nas przyszedł i pozwolił Gabrysiowi dotknąć jego fajowskiego wdzianka. Podziwialiśmy go przede wszystkim za to, że ubrał się w takie coś w taki gorący dzień. Dla Gabrysia to było coś nowego, dotykaliśmy różnych elementów zbroi rycerza. Ten metal był dla młodego bardzo interesujący, w końcu w całym swoim życiu nie miał na sobie nic ani aż tak sztywnego, ani aż tak ciężkiego. Jednak Biniaszkowi do gustu najbardziej przypadła kolczuga – jego palce zapadały się w tych drobnych kółeczkach. 
Niestety, matka, wielka fanka historii z czasów królów, zapatrzyła się w pana rycerza i zdjęcia brak... 
Długo rozmawialiśmy z nim o rycerskich pokazach, a on sam podpowiadał nam, gdzie warto się wybrać, żeby liznąć trochę historii. Ale kiedy mój syn usłyszał konia, który stał w pobliżu, musieliśmy tego średniowiecznego przystojniaka pożegnać. Nie muszę Wam pisać, że koń to koń. Binio uwielbia zwierzęta i wszystkie terapie z nimi, więc nie było zmiłuj – kolejny przymusowy postój. Podeszliśmy bliżej do Zamku Królewskiego – to właśnie tam dorożki mają postój. Koń radośnie parsknął, czym wzbudził jeszcze większą radość w Gabrysiu. Zapytaliśmy pana właściciela, czy możemy podejść bliżej i przywitać się z jego podopiecznym – oczywiście pozwolił, a poza tym dał nam kilka kostek cukru, żebyśmy nakarmili jego pupila. 
Możecie sobie wyobrazić, jaką radość sprawiał tym Gabrysiowi, że o koniu już nie wspomnę. Kiedy odchodziliśmy, koń jeszcze za nami spoglądał, jakby chciał nam powiedzieć, żebyśmy jeszcze nie szli. Ale pojawili się chętni na przejażdżkę, więc nie chcieliśmy przeszkadzać. 

Tego dnia długo jeszcze spacerowaliśmy pomiędzy starymi kamienicami, a na Gabrysia czekało jeszcze wiele atrakcji – były gofry, rurki z kremem, pan grający na akordeonie dziecięce piosenki specjalnie dla niego, pluskanie się w fontannie i wiele innych. 




O to, czy się podobało, nie trzeba go nawet pytać, bo ze zdjęcia można odczytać wszystko. Ale mama też miała swoje atrakcje, bo to właśnie tam, na Starówce, Biniutek sobie po prostu stanął. I ani łusko-buty, ani żadne inne wspomagacze nie były potrzebne ... 

W piątek, wracając z zajęć, dostrzegliśmy, że na Starówce rozpoczął się montaż świątecznych iluminacji, więc to czas, by zaplanować kolejną wycieczkę. A z tym nie byłoby problemu, gdyby nie męczące nas już od jakiegoś czasu gile...